Jego projekty wybierają największe polskie gwiazdy. Z
wykształcenia jest ekonomistą, jednak na co dzień tworzy sztukę. Tomasz
Olejniczak, właściciel i projektant marki TOMAOTOMO, opowiada o swojej muzie,
zawodzie projektanta i biznesie, jakim jest moda.
Tomku, czujesz się młodym projektantem?
Zdecydowanie nie. Trochę
przeczy temu moja metryka (śmiech), a z drugiej strony nie jestem „świeży” na
rynku. Myślę, że ta „metka” młodego projektanta przylgnęła do mnie dlatego,
że swoje wcześniejsze kolekcje
pokazywałem jedynie na Fashion Week’u w Łodzi. Przyjęło się, że tam prezentują
się młodzi projektanci. Tam pokazałem 4 kolekcje. Dopiero w tym roku po raz
pierwszy zorganizowałem własny pokaz. Potrzeba czasu, dojrzałości w tym co się
robi i pewności siebie, żeby zdecydować się na własny pokaz. To duża
odpowiedzialność wobec osób, które przychodzą oglądać premierę kolekcji. Ale
nie mam nic przeciwko temu, żebym był nazywany młodym projektantem, chociażby
dlatego, że młodym zawsze się łatwiej wybacza (śmiech).
Skończyłeś ekonomię. Prowadzisz własną firmę. Czujesz się
bardziej projektantem czy biznesmenem?
Prowadzę biznes, małe przedsiębiorstwo
i jest to działalność, która łączy te dwa zawody. Projektowanie, które jest
moją pasją i towarzyszy mi od samego początku, przeplata się z drugą profesją,
jaką jest prowadzenie biznesu. Dziś wiem, że to, że skończyłem ekonomię pomaga
mi prowadzić działalność i realizować się jako projektant. Wcześniej, zwłaszcza
w trakcie studiów, miałem mieszane uczucia w tym temacie. Czułem się jakbym
tracił czas, bo przecież wiedziałem, że chcę robić coś zupełnie innego. Teraz,
gdy patrzę na to wszystko z dystansu wiem, że gdyby nie studia, nie byłbym w
tym miejscu, w którym aktualnie jestem.
Jak wygląda kwestia Twojej edukacji pod kątem projektowania?
Wiem, że ukończyłeś kurs konstrukcji kroju, a Twoi pradziadkowie byli świetnymi
krawcami.
To prawda. Analizując
drzewo genealogiczne okazało się, że z obu stron mam przodków, którzy byli
ściśle związani z krawiectwem. Zatem na pewno mam dobre geny (śmiech). A w
kwestii edukacji… Moim zdaniem projektowania trudno jest nauczyć się w szkole.
Potrzebowałem warsztatu i podstawowej wiedzy krawieckiej, dlatego ukończyłem
kurs konstrukcji kroju. A to, że nie skończyłem szkoły w kierunku stricte
projektowania pozwala mi pracować bez ograniczeń i sprawia, że uczę się na
własnych błędach, bo nie ma lepszej szkoły niż doświadczenie.
Uważasz, że studiowanie kierunków związanych z
projektowaniem mody zabija kreatywność i świeże spojrzenie na nią?
Nie chciałem, żeby to
zabrzmiało tak radykalnie. W moim przypadku projektowanie od samego początku
oparte było głównie na intuicji, no i może trochę na tych dobrych genach
(śmiech). Ale ktoś inny może mieć potrzebę zdobycia formalnego wykształcenia w
tym kierunku. Każdy odkrywa w sobie pasję, czy rozbudza kreatywność w zupełnie
inny sposób.
Kiedy zdecydowałeś się na zawód projektanta mody?
Tak naprawdę, wiedziałem
to od zawsze. Pierwsze szkice i projekty, wtedy jeszcze tylko do szuflady,
robiłem jeszcze w szkole średniej. Potem zdałem na ekonomię w Poznaniu, głównie
dlatego, że rodzina naciskała, bo przecież trzeba mieć „prawdziwy zawód”. Ale
już wtedy wiedziałem, że po studiach zacznę to, co tak naprawdę lubię i chcę w
życiu robić. To był precyzyjnie nakreślony plan. Ale generalnie lubię, gdy
wszystko jest zaplanowane, czy poukładane. Nawet panie w atelier śmieją się, że
zawsze musi być u nas porządek (śmiech). Ład pomaga mi skupić się na pracy, na
wykonywanych zadaniach. Daje pewnego rodzaju harmonię. Zdecydowanie nie jestem
szalonym artystą rzucającym tkaninami na prawo i lewo (śmiech).
Pierwszą klientką była Twoja mama. Jak rodzice zareagowali na
wiadomość, że chcesz być projektantem?
W związku z tym, że
zawsze coś rysowałem, zawsze coś było szyte przez krawcowe dla kogoś, dla
bliskich, znajomych, moi rodzice nauczyli się z tym obcować. W momencie, kiedy
skończyłem studia, przyszedł czas na zakomunikowanie decyzji, w którą stronę
idę. Zdecydowałem cały swój kapitał emocjonalny i każdy inny, jaki posiadałem i
posiadam, zainwestować w otwarcie butiku i prezentowanie kolekcji sezonowo, gdyż
taką mam potrzebę wyrażania siebie. Początkowo rodzice byli troszeczkę
zdziwieni, natomiast dziś podchodzą do tego normalnie i nawet chyba są ze mnie
dumni.
Zostałeś zaproszony na Fashion Week do Vancouver. Jak
wspominasz udział w tym międzynarodowym wydarzeniu?
Zaproszenie na Fashion
Week do Vancouver było czymś niesamowitym. Przeżycie niezapomniane. Światowy
Fashion Week i do tego jeszcze za oceanem. Dla mnie było to ogromne wyróżnienie.
W tym samym czasie odbywał się polski Fashion Week w Łodzi, a szczerze mówiąc wtedy
w Polsce mało kto zwracał uwagę na moją pracę. Na rodzimym rynku zaczęto mówić
o kolekcji dopiero po powrocie z Vancouver. Jak tam było? Przede wszystkim to
impreza o niesamowitym rozmachu i pozytywnym odbiorze. Pokazy odbywają się praktycznie
przez cały dzień. Prezentuje się tam również modę folkową, czy dziecięcą. Poza
tym miało się wrażenie, że na tym wydarzeniu moda jest świetnie prosperującym
biznesem. Mnóstwo mediów, kupców… Na polskim Fashion Weeku brakuje tego aspektu
biznesowego. Nie przypominam sobie, żebym miał tu więcej niż dwa spotkania z
kupcami. A w Vancouver, kiedy moja kolekcja została przyjęta owacją na stojąco,
dotarło do mnie, że w Polsce można zrobić coś, za co docenią Cię za granicą. Był
to przełom i niesamowite przeżycie.
Co jest takiego wyjątkowego między Tobą a Weroniką
Książkiewicz, że została Twoją muzą i poświęciłeś jej całą wiosenno-letnią
kolekcję?
To co jest między nami,
to nic udawanego. Powszechnie mówi się, że Weronika jest moją muzą i faktycznie
jest. Dlaczego? Bo ona jest po prostu doskonała. Mój zachwyt jej osobą był zawsze
tak szczery, że między nami nawiązała się przyjaźń i śmiało mogę powiedzieć, że
teraz nie potrafimy bez siebie żyć. Dzwonimy do siebie i rozmawiamy o
wszystkim. Mój zachwyt dotyczy nie tylko jej fizyczności, bo rzeczywiście jest
fantastyczną kobietą o idealnych proporcjach i pięknej urodzie, ale przede
wszystkim dotyczy jej charakteru, wrażliwości, czy poczucia humoru, którym ujęła
mnie od samego początku. Przyjaźnimy się. Stała się moją muzą, bo inspiruje
mnie do tworzenia.
W jednym z wywiadów powiedziałeś, że poznałeś Weronikę
podczas swojego pierwszego pokazu w Poznaniu. Rozmawiałeś z wieloma gwiazdami,
ale tylko z nią tak szybko nawiązałeś nić porozumienia.
Tak, to prawda. Jest to naprawdę
rzadkie zjawisko. Znam bardzo wielu różnych ludzi i jestem otwarty na
poznawanie nowych, ale nigdy z nikim nie miałem takiej nici porozumienia, jak mam z Weroniką. I to się dało wyczuć już
przy naszym pierwszym spotkaniu.
Podczas finałowego wyjścia na Twoim ostatnim pokazie, gdy
wyszedłeś się ukłonić, Weronika wstała i podbiegła do Ciebie, by wręczyć Ci
bukiet tulipanów. Większość ludzi uważa, że było to wyreżyserowane. Jak było naprawdę?
(śmiech) Nic z tych
rzeczy. Nie spodziewałem się tego zupełnie. Byłem do tego stopnia zaskoczony,
że prawie uderzyłem w stojący obok słup. To był piękny gest, który dla nas jest
czymś spontanicznym i totalnie naturalnym. To chyba właśnie jest przyjaźń
(śmiech).
Weronika nie wiedziała, że jej imieniem nazwałeś kolekcję?
Nie wiedziała, to była
dla niej niespodzianka. Specjalnie zaproszenie na pokaz przekazałem jej
siostrze i poprosiłem, żeby nie mówiła Weronice. Była w szoku, gdy na
zaproszeniu przeczytała nazwę kolekcji (śmiech). Zrobiłem to, ponieważ tą
kolekcją chciałem oddać jej pewnego rodzaju, bardzo osobisty hołd.
Twoje projekty można kupić w atelier w Poznaniu, jak również
w warszawskim butiku mieszczącym się w Plac Unii City Shopping. Butiki
projektantów w galeriach handlowych za granicą są już normą, ale w Polsce to
pewnego rodzaju nowość. Nie bałeś się, że środowisko warszawskiej mody
skrytykuje Twój wybór?
W związku z tym, że żyjąc
na co dzień w Poznaniu, jestem oderwany od tego środowiska, nie bardzo zastanawiam
się nad jego słowami krytyki. Każdy twardo stąpający po ziemi człowiek wie, że
w Polsce butiki zlokalizowane na ulicach zmagają się z wieloma przeciwnościami,
jak chociażby brak miejsc postojowych w centrum, czy zimą nieodśnieżone
chodniki. Wielu naszym ulicom brakuje też klimatu handlowego. Dlatego logicznym
jest, że coraz więcej projektantów decyduje się właśnie na centra handlowe. A
sam Plac Unii City Shopping nie jest typową galerią handlową. Lokalizacja w
samym sercu miasta i ten niezobowiązujący, bardziej butikowy charakter, to
ogromne plusy tego miejsca. Robienie zakupów jest tu przyjemnie i wygodne.
Czy po Twoim ostatnim pokazie usłyszałeś jakieś słowa
pochwały lub krytyki od kolegów po fachu?
Nie usłyszałem negatywnych
słów, a od dwóch, czy trzech dostałem smsa z gratulacjami. Ale mam świadomość,
że nie wszystkim musiała się podobać moja kolekcja. Krytyka to coś naturalnego,
co jest nieodłączne w pracy projektanta. Istotne jest to, co się z nią robi i
jak się ją wykorzystuje. Dlatego nie boję się krytyki i nie obrażam się za
negatywne słowa. Lubię słuchać cudzych opinii, wyciągać z nich wnioski i uczyć
się na błędach. Konstruktywna krytyka rozwija…
Warszawski świat mody jest bardzo hermetyczny. Czy zostałeś
już do niego przyjęty?
(śmiech) Nie mam
większych problemów z komunikowaniem się z innymi ludźmi, także tych ze świata
mody. Ale dla mnie zawsze najważniejsza była i będzie opinia moich klientek.
Jeśli one mnie przyjmują, kupują i noszą moje ubrania, czuję się przyjęty do
świata mody (śmiech). To one mają być szczęśliwe i zadowolone.
Rozmawiała Monika Gąsiorek-Mosiołek
Foto: Emilia Parczewska
Wywiad został opublikowany we wrześniowym numerze Lounge Magazyn