środa, 24 września 2014

TOMAOTOMO


Jego projekty wybierają największe polskie gwiazdy. Z wykształcenia jest ekonomistą, jednak na co dzień tworzy sztukę. Tomasz Olejniczak, właściciel i projektant marki TOMAOTOMO, opowiada o swojej muzie, zawodzie projektanta i biznesie, jakim jest moda.

Tomku, czujesz się młodym projektantem?

Zdecydowanie nie. Trochę przeczy temu moja metryka (śmiech), a z drugiej strony nie jestem „świeży” na rynku. Myślę, że ta „metka” młodego projektanta przylgnęła do mnie dlatego, że  swoje wcześniejsze kolekcje pokazywałem jedynie na Fashion Week’u w Łodzi. Przyjęło się, że tam prezentują się młodzi projektanci. Tam pokazałem 4 kolekcje. Dopiero w tym roku po raz pierwszy zorganizowałem własny pokaz. Potrzeba czasu, dojrzałości w tym co się robi i pewności siebie, żeby zdecydować się na własny pokaz. To duża odpowiedzialność wobec osób, które przychodzą oglądać premierę kolekcji. Ale nie mam nic przeciwko temu, żebym był nazywany młodym projektantem, chociażby dlatego, że młodym zawsze się łatwiej wybacza (śmiech).

Skończyłeś ekonomię. Prowadzisz własną firmę. Czujesz się bardziej projektantem czy biznesmenem?

Prowadzę biznes, małe przedsiębiorstwo i jest to działalność, która łączy te dwa zawody. Projektowanie, które jest moją pasją i towarzyszy mi od samego początku, przeplata się z drugą profesją, jaką jest prowadzenie biznesu. Dziś wiem, że to, że skończyłem ekonomię pomaga mi prowadzić działalność i realizować się jako projektant. Wcześniej, zwłaszcza w trakcie studiów, miałem mieszane uczucia w tym temacie. Czułem się jakbym tracił czas, bo przecież wiedziałem, że chcę robić coś zupełnie innego. Teraz, gdy patrzę na to wszystko z dystansu wiem, że gdyby nie studia, nie byłbym w tym miejscu, w którym aktualnie jestem.

Jak wygląda kwestia Twojej edukacji pod kątem projektowania? Wiem, że ukończyłeś kurs konstrukcji kroju, a Twoi pradziadkowie byli świetnymi krawcami.

To prawda. Analizując drzewo genealogiczne okazało się, że z obu stron mam przodków, którzy byli ściśle związani z krawiectwem. Zatem na pewno mam dobre geny (śmiech). A w kwestii edukacji… Moim zdaniem projektowania trudno jest nauczyć się w szkole. Potrzebowałem warsztatu i podstawowej wiedzy krawieckiej, dlatego ukończyłem kurs konstrukcji kroju. A to, że nie skończyłem szkoły w kierunku stricte projektowania pozwala mi pracować bez ograniczeń i sprawia, że uczę się na własnych błędach, bo nie ma lepszej szkoły niż doświadczenie.

Uważasz, że studiowanie kierunków związanych z projektowaniem mody zabija kreatywność i świeże spojrzenie na nią?

Nie chciałem, żeby to zabrzmiało tak radykalnie. W moim przypadku projektowanie od samego początku oparte było głównie na intuicji, no i może trochę na tych dobrych genach (śmiech). Ale ktoś inny może mieć potrzebę zdobycia formalnego wykształcenia w tym kierunku. Każdy odkrywa w sobie pasję, czy rozbudza kreatywność w zupełnie inny sposób.


Kiedy zdecydowałeś się na zawód projektanta mody?

Tak naprawdę, wiedziałem to od zawsze. Pierwsze szkice i projekty, wtedy jeszcze tylko do szuflady, robiłem jeszcze w szkole średniej. Potem zdałem na ekonomię w Poznaniu, głównie dlatego, że rodzina naciskała, bo przecież trzeba mieć „prawdziwy zawód”. Ale już wtedy wiedziałem, że po studiach zacznę to, co tak naprawdę lubię i chcę w życiu robić. To był precyzyjnie nakreślony plan. Ale generalnie lubię, gdy wszystko jest zaplanowane, czy poukładane. Nawet panie w atelier śmieją się, że zawsze musi być u nas porządek (śmiech). Ład pomaga mi skupić się na pracy, na wykonywanych zadaniach. Daje pewnego rodzaju harmonię. Zdecydowanie nie jestem szalonym artystą rzucającym tkaninami na prawo i lewo (śmiech).

Pierwszą klientką była Twoja mama. Jak rodzice zareagowali na wiadomość, że chcesz być projektantem?

W związku z tym, że zawsze coś rysowałem, zawsze coś było szyte przez krawcowe dla kogoś, dla bliskich, znajomych, moi rodzice nauczyli się z tym obcować. W momencie, kiedy skończyłem studia, przyszedł czas na zakomunikowanie decyzji, w którą stronę idę. Zdecydowałem cały swój kapitał emocjonalny i każdy inny, jaki posiadałem i posiadam, zainwestować w otwarcie butiku i prezentowanie kolekcji sezonowo, gdyż taką mam potrzebę wyrażania siebie. Początkowo rodzice byli troszeczkę zdziwieni, natomiast dziś podchodzą do tego normalnie i nawet chyba są ze mnie dumni.

Zostałeś zaproszony na Fashion Week do Vancouver. Jak wspominasz udział w tym międzynarodowym wydarzeniu?

Zaproszenie na Fashion Week do Vancouver było czymś niesamowitym. Przeżycie niezapomniane. Światowy Fashion Week i do tego jeszcze za oceanem. Dla mnie było to ogromne wyróżnienie. W tym samym czasie odbywał się polski Fashion Week w Łodzi, a szczerze mówiąc wtedy w Polsce mało kto zwracał uwagę na moją pracę. Na rodzimym rynku zaczęto mówić o kolekcji dopiero po powrocie z Vancouver. Jak tam było? Przede wszystkim to impreza o niesamowitym rozmachu i pozytywnym odbiorze. Pokazy odbywają się praktycznie przez cały dzień. Prezentuje się tam również modę folkową, czy dziecięcą. Poza tym miało się wrażenie, że na tym wydarzeniu moda jest świetnie prosperującym biznesem. Mnóstwo mediów, kupców… Na polskim Fashion Weeku brakuje tego aspektu biznesowego. Nie przypominam sobie, żebym miał tu więcej niż dwa spotkania z kupcami. A w Vancouver, kiedy moja kolekcja została przyjęta owacją na stojąco, dotarło do mnie, że w Polsce można zrobić coś, za co docenią Cię za granicą. Był to przełom i niesamowite przeżycie.

Co jest takiego wyjątkowego między Tobą a Weroniką Książkiewicz, że została Twoją muzą i poświęciłeś jej całą wiosenno-letnią kolekcję?

To co jest między nami, to nic udawanego. Powszechnie mówi się, że Weronika jest moją muzą i faktycznie jest. Dlaczego? Bo ona jest po prostu doskonała. Mój zachwyt jej osobą był zawsze tak szczery, że między nami nawiązała się przyjaźń i śmiało mogę powiedzieć, że teraz nie potrafimy bez siebie żyć. Dzwonimy do siebie i rozmawiamy o wszystkim. Mój zachwyt dotyczy nie tylko jej fizyczności, bo rzeczywiście jest fantastyczną kobietą o idealnych proporcjach i pięknej urodzie, ale przede wszystkim dotyczy jej charakteru, wrażliwości, czy poczucia humoru, którym ujęła mnie od samego początku. Przyjaźnimy się. Stała się moją muzą, bo inspiruje mnie do tworzenia.

W jednym z wywiadów powiedziałeś, że poznałeś Weronikę podczas swojego pierwszego pokazu w Poznaniu. Rozmawiałeś z wieloma gwiazdami, ale tylko z nią tak szybko nawiązałeś nić porozumienia.  

Tak, to prawda. Jest to naprawdę rzadkie zjawisko. Znam bardzo wielu różnych ludzi i jestem otwarty na poznawanie nowych, ale nigdy z nikim nie miałem takiej nici porozumienia,  jak mam z Weroniką. I to się dało wyczuć już przy naszym pierwszym spotkaniu.

Podczas finałowego wyjścia na Twoim ostatnim pokazie, gdy wyszedłeś się ukłonić, Weronika wstała i podbiegła do Ciebie, by wręczyć Ci bukiet tulipanów. Większość ludzi uważa, że było to wyreżyserowane. Jak było naprawdę?

(śmiech) Nic z tych rzeczy. Nie spodziewałem się tego zupełnie. Byłem do tego stopnia zaskoczony, że prawie uderzyłem w stojący obok słup. To był piękny gest, który dla nas jest czymś spontanicznym i totalnie naturalnym. To chyba właśnie jest przyjaźń (śmiech).

Weronika nie wiedziała, że jej imieniem nazwałeś kolekcję?

Nie wiedziała, to była dla niej niespodzianka. Specjalnie zaproszenie na pokaz przekazałem jej siostrze i poprosiłem, żeby nie mówiła Weronice. Była w szoku, gdy na zaproszeniu przeczytała nazwę kolekcji (śmiech). Zrobiłem to, ponieważ tą kolekcją chciałem oddać jej pewnego rodzaju, bardzo osobisty hołd.

Twoje projekty można kupić w atelier w Poznaniu, jak również w warszawskim butiku mieszczącym się w Plac Unii City Shopping. Butiki projektantów w galeriach handlowych za granicą są już normą, ale w Polsce to pewnego rodzaju nowość. Nie bałeś się, że środowisko warszawskiej mody skrytykuje Twój wybór?

W związku z tym, że żyjąc na co dzień w Poznaniu, jestem oderwany od tego środowiska, nie bardzo zastanawiam się nad jego słowami krytyki. Każdy twardo stąpający po ziemi człowiek wie, że w Polsce butiki zlokalizowane na ulicach zmagają się z wieloma przeciwnościami, jak chociażby brak miejsc postojowych w centrum, czy zimą nieodśnieżone chodniki. Wielu naszym ulicom brakuje też klimatu handlowego. Dlatego logicznym jest, że coraz więcej projektantów decyduje się właśnie na centra handlowe. A sam Plac Unii City Shopping nie jest typową galerią handlową. Lokalizacja w samym sercu miasta i ten niezobowiązujący, bardziej butikowy charakter, to ogromne plusy tego miejsca. Robienie zakupów jest tu przyjemnie i wygodne.

Czy po Twoim ostatnim pokazie usłyszałeś jakieś słowa pochwały lub krytyki od kolegów po fachu?

Nie usłyszałem negatywnych słów, a od dwóch, czy trzech dostałem smsa z gratulacjami. Ale mam świadomość, że nie wszystkim musiała się podobać moja kolekcja. Krytyka to coś naturalnego, co jest nieodłączne w pracy projektanta. Istotne jest to, co się z nią robi i jak się ją wykorzystuje. Dlatego nie boję się krytyki i nie obrażam się za negatywne słowa. Lubię słuchać cudzych opinii, wyciągać z nich wnioski i uczyć się na błędach. Konstruktywna krytyka rozwija…

Warszawski świat mody jest bardzo hermetyczny. Czy zostałeś już do niego przyjęty?

(śmiech) Nie mam większych problemów z komunikowaniem się z innymi ludźmi, także tych ze świata mody. Ale dla mnie zawsze najważniejsza była i będzie opinia moich klientek. Jeśli one mnie przyjmują, kupują i noszą moje ubrania, czuję się przyjęty do świata mody (śmiech). To one mają być szczęśliwe i zadowolone.

Rozmawiała Monika Gąsiorek-Mosiołek

Wywiad został opublikowany we wrześniowym numerze Lounge Magazyn